Kościół św. Krzyża i św. Bartłomieja, Wrocław

Tym razem Mama opowiedziała Uli historię prawdziwą, nie legendę, ale opowieść, która wydarzyła się naprawdę, przed wieloma wiekami i ma związek z powstaniem jednego z najbardziej nietypowych gotyckich kościołów w Europie.

Dawno, dawno temu w średniowiecznym Wrocławiu rządził książę. Na Ostrowiu Tumskim mieszkał biskup, który objął władzę nad duszami mieszczan. Wszystko było dobrze, dopóki władza świecka (książę) i duchowna (biskup) dogadywały i panowała powszechna zgoda. Niestety możni pokłócili się i pogodzić się nie chcieli. Spór trwał latami, a wrocławianie przychodzili, raz do księcia, raz do biskupa i obu prosili, żeby wreszcie się pogodzili. Ustąpić nie chciał żaden. Nie zadziałało nawet przytoczenie przysłowia: mądry głupszemu ustępuje.
W końcu się udało. Dawne księgi i przekazy ustne nie zanotowały dokładnie, co takiego się stało, że książę Henryk i biskup Tomasz pogodzili się. Postanowili na znak zgody wybudować kościół. Ustalono miejsce i wezwanie- św. Bartłomieja. Święty Bartłomiej był patronem całej książęcej rodziny Piastów i dlatego księciu Henrykowi bardzo na tym zależało. Budowę rozpoczęto od kopania fundamentów. Wtedy zdarzył się niezwykły, przedziwny wypadek. Znaleziono korzeń w kształcie krzyża. Biskup Tomasz natychmiast zareagował. Oświadczył, że jest to znak od Boga, i że kościół koniecznie musi być pod wezwaniem Świętego Krzyża. Nowy spór z księciem, któremu przecież bardzo zależało na wezwaniu św. Bartłomieja wisiał na włosku. Wtedy mądrzy mieszczanie podpowiedzieli: "zbudujemy jeden kościół na dachu drugiego". Tak też się stało.
Do dziś na Ostrowiu Tumskim schody na dół wiodą do kościoła św. Bartłomieja, a w górę do kościoła św. Krzyża. Korzeń w kształcie krzyża został ułamany wiele wieków później, kiedy podczas wojny Szwedzi zrobili sobie w świątyni koszary i stajnie. Dziś to, co z tego korzenia zostało można zobaczyć w Muzeum Archidiecezjalnym.





Komentarze

Prześlij komentarz